
Znaczy Kapitan - Karol Olgierd Borchardt
" Poranek pierwszego dnia na żaglowcu zeszedł na zaopatrywaniu się w rzeczy osobistego użytku, w które statek wyposażał kandydatów i uczniów, na instalowaniu się w szafkach, na rozpakowywaniu worków marynarskich i uzbrajaniu hamaków.
Po śniadaniu - zbiórka do robót. Przydzielono mnie do pomocy uczniowi zatrudnionemu przy zaciąganiu lin na podniebny bombram. Chodziło o wypróbowanie, w jaki sposób zareaguję i jak będę się poruszał na czterdziestometrowej wysokości. Ponieważ byłem przyzwyczajony do wielogodzinnych ćwiczeń na trapezie, kółkach i drążku, wysokość nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Znacznie większe wywarł bezlik skomplikowanych i zupełnie obcych nazw takielunku, które usłyszałem przy tej okazji.
Po obiedzie - znów zbiórka do robót. Wyznaczono mnie tym razem do obsługi kabestanu, przy pomocy którego miano podnosić spuszczone na okres zimowy bramstengi i reje. Zmieniony w konia wprzęgniętego do kieratu pchałem z całej siły jeden z długich drągów włożonych w głowicę kabestanu. Drągi nazywano tu po polsku... handszpakami.
Koledzy, chcąc wypróbować moją siłę, pchali coraz słabiej, zostawiając cały ciężar dla mnie. Skutek był natychmiastowy: handszpak - wykonany ze specjalnego, twardego drewna - prysł jak zapałka! Wywołało to szalony entuzjazm. Czegoś podobnego jeszcze nie widziano. Następne handszpaki pękały szybko jeden po drugim. „Duma rozpierała pierś Tenangi”. Szykowałem się właśnie do połamania pozostałych jeszcze czterech zapasowych handszpaków, gdy nadszedł pierwszy oficer. Zamiast cieszyć się razem z nami, wpadł w istny szał.
Podobno zostało mu to po służbie na rosyjskim okręcie podwodnym, na którym się topił w czasie manewrów. „Dzięki” kucharzowi. Kucharz po rozkazie przygotowania okrętu do zanurzenia pozostawił otwarty wentylator, woda wdarła się do wnętrza. Nasz pierwszy oficer, który i w tamtej marynarce był „pierwszym”, zobaczył to jednocześnie z dowódcą okrętu podwodnego. Dowódca wskoczył do wody i popłynął do stojącej opodal jednostki. „Pierwszy”, nie chcąc pozostawić załogi samej bez opieki, zamknął za sobą właz i pogrążył się w dobrowolnie przez siebie wybranej stalowej trumnie. W dziobowych pomieszczeniach okrętu zdołał opanować panikę i uratować część załogi. Zaledwie paru marynarzy zginęło przy wydobywaniu się z głębin wodnych, kilku trafiło do szpitala z nadwerężonymi płucami. „Pierwszy” zdobył w tej przygodzie zdolność do krzyku tak strasznego, jakiego nie słyszałem nigdy przedtem i nigdy już potem.
Teraz cały port zapełnił się jego wibrującym na najwyższej oktawie głosem:
- Da dźjaaaaabłaaaa! Cały statek pałaaaaaamiiii!
Ten przeraźliwy krzyk wywołał kapitana. Zjawił się na rufie i podszedł do pierwszego oficera. „Pierwszy” podobny był w tej chwili do duszącego się na koklusz noworodka, przy czym twarz „noworodka” przypominała oblicze sławnego w owe czasy artysty filmowego Maxa Lindera o małych, czarnych szczoteczkach wąsów.
Kapitan w wytwornym czarnym mundurze o czterech złotych pasach i kotwicy na każdym rękawie, z piękną marmurową twarzą półboga, nie ocenił sytuacji tak szybko jak „pierwszy”. Może przez przezorność, by nie okazać się omylnym.
W momencie gdy duszący się „noworodek” z wąsami Maxa Lindera wydał ostatni dźwięk, usłyszałem po raz pierwszy głos kapitana:
- Znaczy, panie Konstanty, znaczy... co się stało? Kapitan każde swe przemówienie, każdą rozmowę zwykł był zaczynać od słowa „znaczy”. Mówił przy tym wolno, cedząc słowa przez zaciśnięte zęby. Trzymanie stale zaciśniętych zębów przy mówieniu należało podobno do najbardziej wytwornego sposobu wysławiania się gardemarinów, czyli wychowanków carskiego korpusu morskiego. Żadnej mimiki, żadnych grymasów twarzy - kamienne, zastygłe oblicze o olimpijskim wyrazie. I oto teraz kapitan został nagle zmuszony do zniżenia się do spraw ziemskich.
W miarę jak „pierwszy” odkrywał coraz to nowe połamane handszpaki, głos jego z najwyższej oktawy, dostępnej dla mężczyzny, przechodził w wycie czerwonoskórych zajętych skalpowaniem bladych twarzy:
- Pałaaaami!!! Wszystka pałaaaaami!! Cały statek pałaaaaami! Nu, wszystka pałamał, wszystkie handszpaki pałaaaamał. Da dźjabłaaaaa!! Biezabrazje!
„Ogień” pierwszego oficera udzielił się kapitanowi, ale wyłącznie w formie zaciekawienia. Żaden mięsień na twarzy mu nie drgnął, gdy spoglądał na zachłystującego się wrzaskiem pierwszego oficera.
„Pierwszy” zdążył już policzyć wszystkie połamane handszpaki. Wił się teraz i nadal ryczał:
Wszystka pałamał! Wszystkie handszpaki pałamał!
Chciałem się wtrącić i powiedzieć, że jeszcze cztery zostały, ale wobec kapitana nie śmiałem. Naraz znów usłyszałem głos kapitana:
- Znaczy, panie Konstanty, znaczy co? Znaczy, za silny?
A potem znów straszny, przeraźliwy ryk „pierwszego”:
- Nu, tak, za silny! Za silny! Wszystka łami! Wszystka! Cały statek pałami! Cały statek!!!
I zwracając się już bezpośrednio do mnie, wrzasnął:
- Nu, won stąd! WOOOOON!!!...
Nigdy w życiu tak szybko nie uciekałem, jak w tamtej chwili. Nie zdawałem sobie zupełnie sprawy, którędy i jak znalazłem się w międzypokładzie, w pomieszczeniach uczniowskich.
Co teraz będzie? Pakować rzeczy? Opuścić statek? W momencie gdy marzenia się ziściły i gdy się na niego z takim trudem dostałem...
Starsi uczniowie wpadli do międzypokładu. Pokładali się ze śmiechu. Nie chciałem nikogo o nic pytać, tylko cały czas powtarzałem w myśli: Co robić? Co teraz będzie?
Nikt z oficerów się nie zjawił. Zaszyty w najciemniejszy kąt międzypokładu siedziałem na żaglach wyciągniętych z żagiclkoi i przygotowanych do reperacji. Przesiedziałem tak do kolacji.
Kolacji nie jadłem. Jedno było tylko ważne: spiszą mnie ze statku, czy nie spiszą?
Nikt do mnie nie przychodził, nikt nic nie mówił. Wieczorem z trudem rozwiesiłem hamak. Pierwsza noc na żaglowcu. Nie wiedziałem w ogóle, co robić. Czy się położyć? Czy czekać sądnego dnia?
Znużony do ostateczności położyłem się w hamaku i leżąc usiłowałem zebrać myśli. Ale nic nie pomagało. Widziałem wciąż siebie opuszczającego statek, z workiem marynarskim na plecach. Ten wymarzony, cudny statek. Taki sam jak ten, na którym Orzeł Śnieżnych Wierchów rozpoczął swą służbę na morzu. A ja muszę jutro opuścić ten najpiękniejszy na świecie żaglowiec. Jutro! Jutro przyjdzie ta okropna chwila.
Miotany potworną rozpaczą, powtarzałem straszne dla mnie słowa kapitana:
- Znaczy, za silny! ZA SILNY... "
Zacząłem lekkim fragmentem. Bo i ta książka jest lekka, przepełniona pogodnym poczuciem humoru. Choć autor w jednym z wywiadów telewizyjnych twierdził, że nie posiadał żadnych umiejętności pisania książek, to ta pozycja zdecydowanie temu zaprzecza. Napisana lekką ręką, czyta się niezwykle miło. I myślę,że czyta się to miło niezależnie czy ma sie lat naście czy 50naście. To zbiór dykteryjek można odbierać
Ale to tylko jedno oblicze tej powieści. Drugie oblicze, myślę,że zdecydowanie bardziej istotne. To historia nas samych, nas jako narodu. Narodu w szczególnym momencie dziejowym. Gdy po 123 czy 80 letniej , czyli wielopokoleniowej niebytności, wracamy na mapę świata. To historia narodu zawsze odwróconego plecami do morza, bez jakiś morskich tradycji. Narodu który dzięki pracy wielu pasjonatów, wierzących, że można zbudować coś wielkiego na gołym wręcz korzeniu, nagle, w ciągu zaledwie kilkunastu lat odwrócił się twarzą do morza, wystawiając cerę ku wiatrom wiejącym znad morza.
I o tym jest ta książka. Tak powierzchniowo o tym jak kształtowała się, rozwijała polska flota, ale to tylko zewnętrzny obraz tego jak się rozwijało polskie myślenie o morzu. To książka o tym jak od zera doszliśmy, no potęgą morska to nie byliśmy oczywiście. Ale w różnych portach na świecie kojarzono polska banderę. I to kojarzono bardzo pozytywnie. A przypominam, zaczynaliśmy dosłownie od zera, gdyż odzyskując niepodległość , II Rzeczpospolita posiadała na początku lat 20...kilka rybackich przystani i ileś kutrów rybackich. A nim zdążyło dorosnąć jedno pokolenie, Pod biało czerwoną banderą po całym wiecie pływały piękne i w pełni nowoczesne transatlantyki,przewożąc towary ale i co istotniejsze ludzi. Pływając niezwykle punktualnie i przewożąc nieuszkodzony każdy towar jaki załadowano. Co na tle armatorów z innych krajów było pozytywnym wyróżnikiem, budującym dobrą opinie o tym dalekim mało znanym kraju o dźwięcznej nazwie Polonia.
A to wszystko osnute wokół Mamerta Stankiewicza - tytułowego Znaczy Kapitana.
Książka zaliczana do kanonu literatury polskiej XX wieku. Pozycja obowiązkowa dla osób zainteresowanych marynistyką, żeglarstwem, historią. A dla wszystkich pozostałych? Dobra lekka , świetnie się czytająca pozycja, przy której niejeden raz nawet ponurak się uśmiechnie.